Rano wstałam razem ze
słońcem i spakowałam nasz niewielki dobytek. Matt spał jak zabity z miną
zbuntowanego anioła.
Kiedy już miałam obudzić Matta zobaczyłam, że wielki dąb
kilka metrów od nas zaczął się chwiać. Mógł runąć na nas lada chwila.
Gorączkowo trząsłam bratem, lecz wybudzanie go zajęło mi za dużo czasu. Drzewo
runęło na mu na nogę.
Krzyk spłoszył całe tabuny ptaków. Próbowałam wyciągnąć
Matta spod pnia, ale bezskutecznie.
Nagle usłyszałam trzask łamanych gałązek i szelest liści.
Ktoś biegł ku nam i już po chwili zza drzew wyłonił się wysoki chłopak. Jego
twarz przejawiała zdziwienie, ale piwne oczy okazywały radość. Ciemne, rude
włosy opadały na czoło. Zatrzymał się jakieś 10 metrów od nas, a
następnie, ku naszemu zdziwieniu z jego gardła wydobył się okrzyk radości.
Zmierzyłam
go pretensjonalnym spojrzeniem i, zauważywszy nasze kłopoty, podbiegł by nam
pomóc. Wspolnie wyciąneliśmy Matta spod pnia.
- Twoja noga jest złamana - powiedział po krótkiej dianozie.
- Nie przejmuj się, jakoś sobie poradzimy - dodał, widząc minę mojego brata.
- Mam na imię Jane, a ty?
- James - podaliśmy sobie dłonie. Jeszcze chwilę
wpatrywaliśmy się w siebie z mieszanką zdziwienia i zainteresowania.
- Ekhem! - odchrząknął Matt.
- Ach! No tak... Już was zabieram - rzekł z zawstydzeniem w
głosie.
- Dokąd? - zapytałam.
- Do siebie.
Nie zadawaliśmy więcej pytań i daliśmy się prowadzić na
ślepo. James pomógł wstać Mattowi i podparł go ramieniem, ja za to zajęłam się
bagażem.
Po kilkunastu minutach drogi przez gąszcz zatrzymaliśmy się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz