Wstałam rano. Z kuchni dobiegł mnie dźwięk grzanek
wyskakujących z tostera. Wyprostowałam się i usiadłam na brzegu łóżka, by
następnie wsunąć stopy w puchowe, czarne kapcie. Nałożyłam mój ulubiony biały
szlafrok na piżamę składającą się z krótkich, białych spodenek w czarne kropki
i luźnej, czarnej bluzki z ramiączkami.
Oślepiło mnie blade światło wschodzącego słońca. Wiosna była
piękna tego roku. Podniosłam się i rozprostowałam mięśnie, ścięgna i kości. Te
ostatnie zatrzeszczały w geście sprzeciwu. Nie przejęłam się tym i już chwilę
potem sunęłam niezbyt zgrabnie po drewnianych schodach na parter.
Dźwięk uprzednio uruchomionego tostera przemienił się w
łagodne, jazzowe brzdęki napływające z radia. Gdy tylko minęłam zakręt
zobaczyłam ciotkę i Matta ze śmiechem robiących śniadanie. Ucieszył mnie ten
widok. Widok ludzi, których znałam i kochałam, i to bez względu na wszystko.
Wydawało mi się, że Matt był dużo niższy, podczas gdy stał
naprzeciw cioci Helen, było od niej wyższy niemal o głowę. Zaskoczyło mnie to.
Dla mnie on zawsze będzie małym brzdącem i moim młodszym braciszkiem, nawet,
kiedy osiągnie dwa metry. W tej chwili wyglądał uderzająco młodzieńczo. To
również zwróciło moją uwagę. Miał czarne włosy ostrzyżone krótko, ale nie za
bardzo, a jego delikatnie muśnięta wrodzoną, ciemną karnacją, zmarszczona była
na twarzy w serdecznie szyderczym uśmiechu. Białe zęby połyskiwały wśród już
nie chłopięcych, a młodzieńczych ust. Zastanawiałam się jak mogłam tego nie
zauważyć. Może przez ostatnie miesiące byłam zbyt zajęta innymi sprawami.
Ciocia Helen trzymała się świetnie, a jej karnacja
przypominała naszą. Miała zadbane, ciemnobrązowe włosy ścięte do żuchwy i
zakręcone do środka, przypominały bombkę. Jej ciemno-czekoladowe oczy
połyskiwały w tle czarnej, wąskiej źrenicy. Miała na sobie dużą, czarną koszulę
nocną z białym napisem I <3 TEXAS.
Miała świetny pedicure,
który z racji swego krwistego odcienia był widoczny na bosych stopach.
Po kilku sekundach zauważyli mnie i zaprosili do śniadania.
Przywitałam się najpierw z ciotką Helen. Przytuliła mnie i podała do stołu
wspólnie z moim bratem. Ja - jako że przyszłam na prawie gotowe - rozłożyłam
sztućce. Potem wspólnie usiedliśmy.
W czasie jedzenia sama nie wiem kiedy zaczęliśmy rozmawiać.
Wypytywaliśmy ciocię o tatę. Tak naprawdę pytaliśmy o wszystko co nam ślina
przyniosła na język. Matt szybko się speszył. Równie szybko wraz z ciocią
wyczułyśmy jego smutek i zakłopotanie. Niemym porozumieniem ustaliłyśmy, że
damy temu spokój.
Pierwsza wstałam od stołu. Kiedy spojrzałam na zegarek,
zrozumiałam, że nasza rozmowa trwała ponad godzinę.
- Idę do swojego pokoju. Śniadanie było pyszne -
powiedziałam.
- Dzięki... Zaczekaj chwilę - posłusznie przystanęłam. -
Może masz ochotę wybrać się z nami na spacer, jest na prawdę piękna pogoda.
Marnotrawstwem byłoby z tego nie skorzystać - zachęcała mnie ciocia.
- No, dobrze. Czemu nie? - odpowiedziałam.
- To co? Za godzinę?
- Niech będzie - i ruszyłam po drewnianych schodach, wprost
do swojego pokoju.
***
Godzina
minęła mi niespodziewanie szybko. Wydawało mi się, że w górnej części domu
spędziłam tylko kwadrans. Jednak zdecydowanie mi to wystarczyło i już chwilę
potem szłam alejką wraz ze swoim bratem i ciotką.
Włożyłam na siebie jasnoszare jeansowe rurki, czerwone
conversy, czarną bluzkę na ramiączkach z białym nadrukiem I <3 my style. Do tego włosy spięłam w
luźny, niedbały koczek z lewej strony; wiszące kolczyki przypominające srebrne
nitki wisiały po obu stronach mojej głowy. Na make-up składała się odrobina
różowego błyszczyka i czarna maskara.
Matt był ubrany w ciemne, luźne jeansy, czarne conversy i
białą koszulkę na krótki rękawek z
nadrukiem zielonego trampka z białymi sznurowadłami. Czarny zegarek poruszał sekundową
wskazówką na jego prawej ręce.
Za to ciocia Helen włożyła jasnoniebieskie rurki, czarne
szpilki, białą bluzkę na krótki rękaw z nadrukiem czerwonego krawata i czarną,
elegancką kamizelkę. Włosy zostawiła rozpuszczone, a jej usta pokrywała
czerwona szminka.
Spacerowaliśmy alejką usianą po obu stronach brzozami.
Wiosenne słońce połyskiwało chyląc się już ku zachodowi. Zdecydowaliśmy, że
powoli będziemy wracać. Inną sprawą jest, że w drodze powrotnej dopadły mnie
wyrzuty sumienia. I to całkiem duże wyrzuty. Dotyczyły oczywiście ojca, o
którym tak po prostu zapomniałam. To było wobec niego podłe. A jeśli wtedy,
kiedy ja jadłam śniadanie, on zażarcie protestował przeciw czemuś tak okrutnemu
jak wojna? To było całkiem możliwe i to martwiło mnie najbardziej.
Miałam nadzieję, że nic mu się nie stało. W takiej sytuacji
nie umiałam i nie mogłam się cieszyć nawet z kawałów opowiadanych przez ciocię.
A muszę przyznać, że miała talent do opowiadania śmiesznych historii. Swawola
swawolą, ale trzeba było już wracać. Żeby przedłużyć nasz spacer wracaliśmy
okrężną drogą. Powrót był już mniej zabawny. Oczywiście z wiadomej racji.
Byliśmy już na ostatnim zakręcie, kiedy ujrzeliśmy
kompletnie zburzony dom. Stanęliśmy jak wryci. Nie wiedzieliśmy co się stało.
- Zaczekajcie tu - szepnęła nam. - Pójdę sprawdzić czy
nikogo nie ma. Przyjdę po was. Nie martwcie się, po prostu zostańcie tu, a w
razie gdyby ktoś się zbliżał, schowajcie się i siedźcie cicho. Bez względu na
wszystko. Zrozumiano?
Przytaknęliśmy w tym samym czasie. W przypływie obaw ciocia
przytuliła nas mocno, lecz krótko. Potem szybko się oddaliła.
Usiadłam na ziemi, a Matt jeszcze przez chwilę stał i w
osłupieniu wpatrywał się w stronę, w którą poszła.
Przez jakiś czas nic nie było słychać, ale już po chwili
ciszę rozdarł strzał z pistoletu. Oboje zerwaliśmy się na nogi. Matt chciał już
biec w stronę, z której usłyszeliśmy dźwięk, ale powstrzymałam go przed tak
bezmyślnym czynem. Bez względu na wszystko – w głowie wybrzmiały mi
słowa kobiety, którą widziałam zaledwie chwilę temu. Teraz byłam pewna, że mogę
jej już nie zobaczyć.
Uprzedzając wszystkie
zapewne odruchowe zamierzenia Matta, wzięłam go za rękę. Nie wiedząc zupełnie dokąd, pędziliśmy
przez las, zostawiając w tyle wszystko, co dotąd kochaliśmy. Na początku Matt
opierał się biegowi i próbował wyrwać dłoń z mojego uścisku, lecz mu na to nie
pozwoliłam. Kiedy zrozumiał, że nie ma sensu dalej się opierać, zaczął biec ze
mną ramię w ramię.
Nie wiem ile
biegliśmy, ale u kresu naszych sił dotarliśmy… sama nie wiem dokąd. Jednak tam,
gdzie byliśmy, korony drzew prawie całkowicie zakrywały niebo. Spokój i
harmonia rządziły tym miejscem. Pnie drzew były porośnięte mchem, a z lekka
zielonawa poświata cieszyła oko. Stanowiło to miłą odmianę od suchego, słonecznego
klimatu.
Matt usiadł na korzeniach największego
drzewa. Ja poszłam poszukać miejsca do noclegu. I choć wątpiliśmy w
bezpieczeństwo tego miejsca, nie mieliśmy wyboru. W biegu panika dodawała nam
sił, ale tu stałam na nogach tylko dzięki sile woli. Zupełnie nie wiedząc co
robić, stałam i wpatrywałam się w ledwo widoczne, zachodzące słońce. Pozostało
tylko czekać, co przyniesie nowe jutro.